Strome uliczki. Raz ostro w górę. Zaraz jeszcze ostrzej w dół. A potem znowu w górę. Znowu jestem mokry. Jest godzina 23, ale Alfama jeszcze długo nie pójdzie spać. Rodzice niespiesznie pchają wózki z niemowlakami. Na placu przed Muzeum Fado dzieci grają w piłkę. Najlepszy jest nieco niepozorny 12-latek, który w jednej ręce trzyma paczkę chipsów, a na nogach ma japonki. Nie przeszkadza mu to w zręcznym podbijaniu piłki i wykonywaniu popisowych sztuczek. Nawiązuje kontakt wzrokowy z turystami i zachęca do wspólnej gry. Ci, którzy go zlekceważą, przeżyją niemiłe zaskoczenie. Chłopak jest w doskonałej formie, dziś chyba nikt z nim nie wygra.
Mimo późnej pory zewsząd słychać gwar i plątaninę języków. Portugalski – szeleszczący i lekko przybrudzony – należy tu do mniejszości. Z okolicznych knajpek i restauracji dobiegają grane dla turystów pieśni fado. Dramatyczne, smutne, ale też nieco teatralne. Elegancko ubrani kelnerzy pokrzykują na przechodniów: tylko dzisiaj, autentyczna muzyka portugalska, 3-daniowa kolacja w cenie 50 euro od osoby! Brzmi kusząco? W sam raz na kieszeń bogatych turystów z Ameryki.
Idę dalej i zastanawiam się, dlaczego jest tu tak ładnie, skoro jest tak brzydko. Odrapane ściany, dawno nieremontowane elewacje, w co drugim oknie suszą się na sznurkach spodnie i skarpety. Pootwierane drzwi wejściowe do mieszkań. Kątem oka widzę, jak półnaga para leży na materacu i ogląda telewizję.
Mówi się czasem, że tego czy owego jegomościa nie chciałoby się spotkać w ciemnej uliczce. Alfama składa się z samych ciemnych i wąskich uliczek. Trochę zaniedbanych, krętych, wypełnionych ciasnymi przejściami i niezliczoną ilością schodów. Na szczęście jednak nie spotykam tu żadnych podejrzanych typów. Inaczej niż kilkanaście lat temu, kiedy nie mogłem spokojnie przejść, żeby zaraz ktoś nie doskoczył lub zawołał z zaułku: ei Maradona você quer comprar haxixe! Albo: maconha, olha só os olhos!
Komuś zaginął kot. Pewnie dołączył do jednej z grasujących w okolicy band. Sądząc po gabarytach i ogólnym rozleniwieniu tych jegomości (jedynych, jakich napotkałem), całkiem nieźle im się powodzi. A działają w pełni legalnie.
W poszukiwaniu utraconej autentyczności
Wybrałem się do Alfamy, bo szukałem lizbońskiej autentyczności. To w końcu najbardziej charakterystyczna i najstarsza dzielnica Lizbony. Punkt obowiązkowy na liście każdego, kto chce dotknąć prawdziwej portugalskiej esencji. Wystawiam więc swoje wrażliwe czułki i staram się wszystko w siebie wessać. Klimat, historię, budynki, słowa.
Wyrusz w poszukiwania lizbońskiej autentyczności
Ale Alfama to za mało. Łapczywie odhaczam znane punkty widokowe takie jak Miradouro Das Porto Da Sol (które niegdyś pełniło rolę wschodniej bramy wjazdowej do miasta) czy Miradouro Graça, nieopodal którego się zatrzymywałem. Niemniej zachłannie kosztuję Pastéis de Nata z podobno najlepszej cukierni w mieście (Pastéis de Belém), podziwiam murale i zatrzymuję się niemal przy każdym budynku, który zdobią wielobarwne azulejos. Nienasycony odbywam przejażdżkę tramwajem 28 i oglądam ruiny po rzymskim teatrze. Siadam w parku Estrela, ponoć bardzo chętnie odwiedzanym przez lokalsów. Wynajęty chwilę później przewodnik opowiada mi o tym, jak Portugalia była niegdyś światową potęgą, posiadała gigantyczne rezerwy złota i soli, oraz o tym, jak się żyło za czasów dyktatury António Salazara. Z przejęciem w głosie wspomina też o licznych trzęsieniach ziemi i tsunami, które nawiedziły stolicę.
I kiedy wydaje mi się, że niemal już dotykam jądra Lizbony, jak grom spada na mnie refleksja.
Zaraz, zaraz. Czy to jest doświadczanie autentyczności? Ta moja kilkudniowa przechadzka po obowiązkowych checkpointach dla turystów? To trochę jakbym chciał powiedzieć, że poznałem prawdziwy Kraków, bo zjadłem obwarzanka i widziałem Sukiennice, albo znam Pragę, bo odwiedziłem Muzeum Kafki i w ciemno trafiam na Most Karola.
Wszędzie jest tak samo
Pogrążony w rozmyślaniach, nawet nie zauważyłem, jak wzeszło słońce i wstał nowy dzień. Zaburczało w brzuchu. Na szczęście w Lizbonie wspaniałych śniadaniowni nie brakuje. Do najlepszych należą między innymi: Seventh Branch Chiado, Quase Café czy Pasteleria Santo Antonio.
Po 10 minutach jestem na miejscu. Zmęczony, zamawiam cokolwiek i po chwili doświadczam foodpornowego spełnienia. Jest kolorowo, różnorodnie, pysznie. Zewsząd słyszę radosne głosy i rozmowy. Tym razem przeważa język portugalski. A kawa smakuje lepiej niż kiedykolwiek.
Okazuje się, że prawdziwi lizbończycy tak naprawdę lubią niespieszne poranki, spotkania z przyjaciółmi, dobrą kawę i śniadania. Czyli dokładnie to, co lubię ja — autentyczny mieszkaniec dużego miasta oddalonego od Lizbony o 3000 kilometrów na wschód.