Ogromne, bezludne plaże, skaliste wybrzeże wypełnione lwami morskimi, majestatyczna latarnia morska i maleńkie oraz kolorowe chaty. Nieopodal oaza, w której trawę skubią dzikie konie. W tej niepozornej krainie położonej z dala od miejskiego zgiełku wyjątkowe jest jednak coś innego – mieszkańcy wybrali życie bez prądu, bieżącej wody, samochodów i – częściowo – bez internetu.
– Żyjemy tutaj jak w planetarium – zapewniają mieszkańcy Cabo Polonio, osady położonej na wschodnim wybrzeżu Urugwaju. To miejsce budzi różnorakie emocje: są tacy, którzy tu przyjeżdżają i zostają na zawsze, i ci, bardziej wymagający, którzy pakują się już po pierwszym dniu.
Do Cabo Polonio nie da się dojechać samochodem. Trzeba się więc postarać: w grę wchodzi kilkukilometrowa włóczęga po piaszczystych wydmach lub wynajęcie oferowanych przez biura podróży wysłużonych ciężarówek w stylu safari – wówczas podróż zajmuje ledwie pół godziny.
Masz ochotę schronić się przed światem?
Wolność ma zapach zieleni
Centrum wioski stanowi niepozorne rondo, przy którym parkują ciężarówki z turystami. To tak zwana aleja Jose Mujiki, nazwana na cześć byłego prezydenta Urugwaju. W świecie stał się znany jako „najbiedniejszy prezydent na świecie”, bo mimo sprawowanego urzędu mieszkał na podmiejskiej farmie, a dziewiędziesiąt procent swojej pensji oddawał na cele charytatywne. Tuż przy przystanku Mujica spogląda na Cabo Polonio z muralu. Widzi, jak wąskie trawiaste ścieżki rozchodzą się pomiędzy chatami. Ktoś sprzedaje zimne piwo, ktoś świeżo złowione, a potem usmażone owoce morza, kilka artystek wyłożyło na kocach rękodzieło i biżuterię, jakiś muzyk rozpoczyna spontaniczny koncert gitarowy. W tle szumi już morze, w powietrzu roznosi się zapach – legalnych w Urugwaju – jointów, a dookoła rozciąga się dziewicza, śnieżnobiała plaża. Dlaczego warto tu przyjechać? Odpowiedź tkwi w gwiazdach, ale do tego jeszcze dojdziemy.

– Cabo to moje miejsce, moja wioska, mój naród, moje życie. Mieszkanie gdzieś indziej nie miałoby sensu. Nawet nie lubię stąd wyjeżdżać. Robię to rzadko i tylko, jeśli naprawdę muszę – powtarza.
Joselo jest niewidomy, mieszka w swoim barze z piętnastoma psami, kilkoma ptakami, ropuchą, która śpi pod łóżkiem i pożera pchły i komary. Miał kiedyś nawet pingwina Pancho, którego znalazł pewnej zimy zranionego na plaży i oswoił.
– Pingwiny i dzieci z syndromem Downa to najbardziej urocze istoty na ziemi – uśmiecha się Joselo, rocznik 1959, który w Cabo Polonio uchodzi za rodzaj mędrca. I opowiada, że przyjął swój los i delektuje się spokojem, najczystszym z dóbr.
– Nigdy nie jest go za dużo, nigdy się nie wyczerpuje, zawsze może być głębszy – powtarza.
– Kiedy zacząłem tracić wzrok, dawali mi rok, ale przez sześć lat jeszcze coś widziałem. Pamiętam kolory. Zachody słońca o barwie czerwonej, pomarańczowej, fuksji lub fioletu powoli stawały się czarne. Dziś najbardziej wyczuwam zieleń: bez niej życie nie jest możliwe, ona oczyszcza powietrze. Dlatego mieszkam w Cabo, bo tutaj powietrze pachnie zielenią – opowiada Joselo, którego rodzina przeprowadziła się tu w czasie drugiej wojny światowej, a dziadek poławiał rekiny na niespokojnych wodach, które nacierają na Przylądek.

Dawna kraina piratów
Legenda głosi, że Cabo Polonio, zamieszkałe od tysięcy lat przez rdzenne plemiona, zostało nazwane na cześć jednego z wielu statków, które w XVIII wieku zatonęły u skalistych wybrzeży przylądka: a dokładnie hiszpańskiemu okrętowi El Polonio. W tamtych czasach przylądek był kryjówką piratów i przemytników, którzy za cel upatrzyli sobie właśnie statki, które wracały na Stary Kontynent załadowane bogactwami Ameryki Łacińskiej.
Gdy w 1881 roku w Cabo Polonio wybudowano latarnię morską, u jej stóp wyrosła mała wioska. Zamieszkiwali w niej głównie rybacy oraz łowcy fok i lwów morskich. Dziś na skałach wylega się kolonia lwów morskich. Do 1942 roku ssaki te były eksploatowane przemysłowo i wiele rodzin utrzymujących się z tej działalności osiedlało się właśnie w pobliżu latarni morskiej. Odkąd zakazano handlu lwami morskimi: możliwości utrzymania łowców spadły, ale ssaki zaczęły się masowo rozmnażać i dziś są jedną z atrakcji Przylądka.
Największe – południowoamerykańskie behemoty ważące prawie pół tony – leniuchują beztrosko, mrugając sennie w popołudniowym słońcu. Niektóre z mniejszych okazów są w zadziornym nastroju: co jakiś czas rzucają się na siebie z kłami, wydają mrożący krew w żyłach skowyt i oplatają się tłustymi szyjami, jakby to były zawody judo.

A gdy łowcy lwów morskich wyjechali z wioski, niewielki przylądek stał się turystycznym punktem na mapie Urugwaju. Najpierw przyciągał lokalnych podróżników, potem głównie Argentyńczyków i Brazylijczyków, dziś zachwyca się nim cały świat. Od połowy ubiegłego wieku przyjeżdżali tutaj poszukiwacze samotności, zniesmaczeni cywilizacją, uciekinierzy swoich żyć. Cabo Polonio stało się oazą dla hippisów, backpackerów i artystów, którzy korzystają ze spokojnego wypoczynku w poszukiwaniu kreatywnej przestrzeni.
Wraz ze sławą wioska rozrosła się i dziś są tutaj sklepy, hostele, restauracje i kilkaset dwupokojowych domów dla turystów. Chatki zbudowane są z przyciemnianych szklanych butelek w ścianach i bambusowych ram. Lśnią przy zachodzącym słońcu, ale wciąż uznawane są za nielegalne. Bo w międzyczasie powstał tutaj rezerwat przyrody, formalnie grunty należą więc do państwa. Od dziesięcioleci trwa konflikt między dzikimi lokatorami a władzami. „Urugwaj chce kawałka nas, ale czy naprawdę musimy być częścią Urugwaju?” – pytał retorycznie jeden z mieszkańców na łamach gazety „The Guardian”.
Bliżej czy dalej od gwiazd?
Wioska stłuczonych żarówek
Miejscowi śmieją się czasem, że żyją jak lwy morskie. Beztrosko. U podnóża latarni morskiej. A gdy kładą się na piasku, mają widok na najciemniejsze niebo i najjaśniejsze gwiazdy na wybrzeżu Urugwaju (a może nawet kontynentu) ze względu na brak zanieczyszczenia światłem.
To właśnie gwiazdy przyciągnęły do Cabo Argentyńczyka Gastona, z wykształcenia kucharza. Założył małą restaurację, a potem wraz z partnerką Naną niewielki hotel. Nazwali go po prostu „Lobo” – Wilk, bo w języku hiszpańskim lwy morskie nazywane są wilkami.
– Kiedy założyłem knajpę, myślałem: muszę mieć prąd, jak inaczej? – opowiada rozłożony na kanapie własnej roboty. – Co wieczór podświetlałem menu przed wejściem i co rano znajdywałem rozwalone żarówki. Teraz gotuję bez lodówki, wszystko świeże.
Nowi mieszkańcy Cabo Polonio, którzy chcą wprowadzić rewolucję do wioski, stałe oświetlenie, muszą się liczyć z podobnym traktowaniem.
– Czemu tłuczecie lampki?
– Żeby zachować to miejsce – tłumaczy Nana. – Z czasem nowi się adaptują, wchodzą w kodeks Cabo Polonio. I dbają o to, by nikt go nie zmienił.
– Dzięki temu Cabo wygląda podobnie jak kiedy przyjechałem tu pierwszy raz w wieku 15 lat – dodaje Gaston. – A jeśli wszyscy nagle zaczną świecić, nad nami zwiśnie kożuch łuny, jak w sąsiednim Vallizas. Tam już nie widać gwiazd. Tu jest całe planetarium! – wykrzykuje i wskazuje na niebo pełne świecących drobinek.

Nana i Gaston włączają internet w swoim hostelu tylko raz dziennie na 15 minut. Wówczas rozmowy milkną, a goście wlepiają się w telefony. Podobnie jest w pobliskim hotelu, który reklamuje się, że posiada własne wifi, by przyciągnąć najbardziej uzależnionych od sieci turystów. Ale właściciel mruga okiem: – Nasze hasło brzmi „desconectate”, czyli „odłącz się”.
Gaston: – Mam internet, w swoim pokoju nawet światło, bo żyję tu cały czas. Ale chcę, żeby moi goście mieli szansę zaznać innego doświadczenia, oderwać się od swojego świata. Po prostu popatrzyć w gwiazdy na czystym niebie.
Podróżnicy schwytani przez gwiazdy
Na niebie gwiazdy.
A na ziemi? Spartańskie warunki w domkach. Prąd głównie z paneli słonecznych, ale użycie – racjonowane tak, by nie zanieczyszczać nieba światłem. Woda? Głównie deszczówka lub z pobliskiej wioskowej studni. Ryby – świeże, bo nie ma lodówek. Żarówki – rozbijane, jeśli ktoś zapali je na zewnątrz.
Dlatego nie każdy czuje się tu swojo. Jedni na wieść o tym, że nie ma internetu, ani elektryczności, od razu pakują walizki. Inni wytrzymują kilka dni, w wyraźnym stanie poddenerwowania. Podobnie jest w hostelu prowadzonym przez Nanę i Gastona. Jedni na widok betonowej podłogi, ścianek ze sklejki, szerokiej komody, która służy za blat kuchenny, bledną. Kiedyś jeden Australijczyk z rozpaczy pił całą noc, a nad ranem zawodził smętne pieśni w oczekiwaniu na powrót do cywilizacji. A więc uciekają z Cabo do pobliskich kurortów tętniącym przemysłem turystycznym wartym 2 miliardy dolarów rocznie takich jak popularne Punta del Este.

Po upalnym sezonie mieszkańcy zostają sami: bez turystów, ciężarówek, zarobku. Cabo Polonio przeobraża się w targany wichrami i deszczem, zapomniany przez ludzi skrawek wybrzeża. Niełatwo przeżyć tu zimę. Tygodnie mijają jak miesiące. Dlatego stałych mieszkańców jest tylko ledwie sześćdziesięcioro. W miejscowej szkole uczy się tylko kilkoro dzieciaków. Lekarza nie ma.
– Teraz mieszkanie tutaj to żadne ekstremum – uśmiecha się mimo wszystko Dany, właściciel knajpki, szóste pokolenie na przylądku. – Jak byłem mały, to w mieście byliśmy raz w miesiącu. I to była wyprawa jak do Europy! Wiadomości docierały tylko za pomocą radia, wysyłaliśmy do niego listy. Teraz mam internet w telefonie.
A co z resztą podróżników, którzy trafią na Przylądek? Niektórzy zakochują się w Cabo. Niektórzy nawet zostają. Wówczas powtarzają jak mantrę: „El Cabo me atrapo”, czyli „Przylądek mnie schwytał”.